Leżę sobie z kawką w łóżeczku, słucham Radia Nowy Świat, czekam na naukę zdalną... wyspałam się. Nie, muszę wstawać o 7, nie muszę stać w korkach, nie muszę się ubierać, i stresować. Nareszcie koniec tego burdelu - to jest właściwe słowo na określenie ostatniego tygodnia w szkole. Na świecie leje, wieje, glątwa, szaro ciśnienie czołga się po podłodze... a tu ciepło, smaczna kawka z ekspressu, zaraz śniadanko i spokój święty. Oceny postawione, rada odbębniona, trzeba dać odpocząć sobie i dzieciakom. Wobec tej chujni narodowej, ustawiam się tyłkiem, co więcej tyłkiem leżącym w łóżku, na kanapie, siedzącym i leżącym na macie podczas medytacji i shiawaseny...
Łaskawie ministrant po cichutku, bez
rozgłosu, [bo najwyraźniej musi oczy od świni pożyczać, nie on nie musi,
ON MA], ordynuję naukę zdalną. Z DNIA NA DZIEŃ, bez uprzedzenia, w swoim beznadziejnym, stylu. O miesiąc za późno !!! już się dzieci
pochorowały, pozarażały i ferie mają zjebane.
Ciekawość mnie zżera, jak naukowo można wytłumaczyć ustalenie granicy nauki zdalnej na przełomie 4 i piątej klasy. Oprócz oczywistego niepłacenia rodzicom za opiekę dziecka poniżej 10 roku życia, oczywiście.
OdpowiedzUsuńI zastanawiam się, kiedy i tak całe szkoły zamkną, bo przecież nauczyciele się pochorują w ciągu kilku dni, zwłaszcza u nas (wracamy w poniedziałek po feriach...)
otóż jest to jedyna różnica !! ta kasa kasa KASA !!!
UsuńU nas już dramat. DRAMAT .